wtorek, 10 maja 2016

GWINT ULTRA CROSS 2016

JMagiczne 100 mil ! Dla niektórych dystans nie do ogarnięcia myślami, a dla innych poprzeczka, którą sobie ustawiają by poddać się próbie. Co prawda biegałem już dłuższe odcinki, ale docelowo nigdy nie stałem na starcie, gdzie do pokonania było 161 kilometrów. Tak jak w zeszłym roku, postanowiłem z Jackiem zatrzymać się u Agaty, która również zalicza się do grona szaleńców, biegających po kilkanaście godzin. Zabiegi przedbiegowe naturalnie obejmowały, porządne najedzenie się, gdzie na dzień przed startem wciągnąłem dużą pizzę i solidną porcję makaronu. Wiedziałem, że od porządnego paliwa zależy cały kolejny dzień i postawiłem na konkretne ładowanie. W piątek, w godzinach południowych, dorzuciłem do pieca wciągając przepyszne pierogi z soczewicą, które miały być kropką nad i. 

fot. Piotr Oleszak

Przed samym startem wszyscy starają się jakoś zrelaksować, by odsunąć od siebie czarne myśli. Zarówno Jacek startujący na 110 km, tak Agata i ja, ogarnięci jesteśmy przez stres. Wybija godzina 18:00 i ruszamy niespełna 100 osobową ekipą, by przez kilkanaście godzin przebierać nogami i walczyć ze swoimi słabościami. Od początku dystans pokonujemy z Veganowym Panem Bananem, który debiutuje na tym dystansie.

fot. Piotr Oleszak

 Staramy się biec zachowawczo, ale nogi niestety wyrywają do przodu. Pierwsze kilometry uciekają bardzo szybko, ale w nieco nerwowej atmosferze, gdyż borykam się z awarią bukłaka, który postanowił mi spłatać figiel i nie podawał płynu. Moimi myślami zaczynała już szarpać wizja pragnienia i kombinacji z transportowaniem wody. Na drugim punkcie udało się na szczęście usunąć usterkę i napój z rurki wydostawał się bez większych ekscesów. W okolicy 30 km zacząłem odczuwać bóle brzucha, czułem się słabo. W myślach zacząłem już układać plan zejścia z trasy. Nie wyobrażałem sobie pokonania 120 km w takim stanie.



W międzyczasie zastała nas noc, która zawsze serwuje te same widoki, przerażające obrazki, które swobodnie mogłyby być scenerią dobrego horroru. Na pierwszym przepaku (51 km ) nastąpił nieoczekiwany zwrot akcji. Jak zwykle (choć nie mam pretensji do organizatorów) nie było nic wegańskiego do jedzenia. Rosół, który został mi zaproponowany, zaczął mi się odbijać, zanim pomyślałem o jego zjedzeniu. Wtem pojawiła się dobra Samarytanka, o imieniu Ewa, która poczęstowała nas przepyszną kaszą z warzywami. Dziękuję Droga Koleżanko, uratowałaś mi życie. Dopełnieniem szczęścia okazało się spożycie czarnego napoju, znanego jako najlepszy odrdzewiacz. Poczułem, że wraca chęć do biegania, wracają siły i cieszyłem się w duchu, że nie podjąłem decyzji o zejściu.

fot. Piotr Oleszak
W ciągu nocy, tylko raz się zagubiliśmy, co uważam za nie lada wyczyn, biorąc pod uwagę, że jeden z zawodników wyprzedzał nas kilka razy w trakcie gdy my przemieszczaliśmy się jednostajnie. Około 5 godziny, zaczęły się problemy z sennością. Zdarzały mi się już odcięcia w trakcie biegania, ale zasnąć "na amen", udało mi się po raz pierwszy. W pewnym momencie, moje ciało zaczęło się uginać, potykać o kępy trawy i uświadomiłem sobie, że dopadł mnie sen. Monotonia,  11 godzin w biegu, dały znać o sobie i ciało zaczęło się buntować. Najważniejsze to się nie poddawać i zwalczyć to podkręcając tempo, lub sporą dawką kofeiny. W moim przypadku doszło do fuzji obydwu rozwiązań i zacząłem ciągnąć mocniej do przodu. 

Gdy zaczęło świtać, Łukasz (Veganowy Pan Banan) zaczął odczuwać skutki wcześniejszego przeziębienia, zmęczenia i zaczął zwalniać. Z racji tego, że byliśmy na 10 km przed drugim punktem przepakowym, postanowiliśmy że ja zrywam się do przodu, by wykorzystać ostatnie chłodne momenty poranka. Nie wiem jak to się stało, ale po przebiegniętych 95 kilometrach, nagle złapałem wiatr w  żagle i leciałem jak na złamanie karku. W tamtym momencie nie zastanawiałem się nad tym, gdyż w głowie miałem jeden cel  Wolsztyn. 


Rewelacyjne powitanie w Fala Park, gdzie znów chciano uraczyć mnie zupą i ponownie pojawił się Anioł Stróż o imieniu Ewa, z potężną porcją kaszy. Szybki posiłek, zmiana outfitu na wersję plażową i można było zasuwać. Początkowo chciałem biec sam, ale wiedziałem że to może być zgubne. W tym samym czasie do punktu przybył Tomek, który gdzieś cały czas przewijał się obok nas na trasie. Postanowiliśmy pobiec razem, optymistycznie nastawieni, że przed nami już tylko 3 punkty i Meta ;) Znaliśmy ten odcinek sprzed roku i wiedzieliśmy, że nie będzie prosto. Zdawaliśmy sobie sprawę, że czeka nas przeprawa przez kilka górek, które wcale nie ułatwią przedostania się na metę. Na pierwszym punkcie odżywczym meldujemy się w miarę szybko, choć nie ukrywam, że dostaliśmy na nim solidny wpierdol, poprzez liczne górki, i góreczki, które postanowiły nas zmęczyć naprzemiennie z palącym już słońcem.




Kolejne punkty mijaliśmy z równie dużym entuzjazmem i impetem. W każdym z tych punktów czekała na nas dziewczyna Tomka, która dopingiem dodawała nam ostrego kopniaka (Serdeczne dzięki Gosiu). Ostatni etap, który nam wydawał się być najłatwiejszym, przysporzył nam mnóstwo problemów. Tutaj najbardziej dało się we znaki słońce, które zaczęło palić niemiłosiernie. Niekiedy brakowało już sił, żeby sięgnąć po rurkę od bukłaka i napić się wody, która ogrzewana plecami, smakowała jak ściągnięta z kałuży. Przez cały czas wkurzamy się na karteczki, wiszące na drzewach, które miały nas informować o przebiegniętym dystansie. W tamtej chwili chyba wolałem polegać na moim zegarku, który już się wyłączył i pozostawił mnie w błogiej nieświadomości. Zbliżamy się do Nowego Tomyśla, czujemy już metę, ale cały czas nie widzimy magicznego przejścia na drugą stronę ulicy, skąd już zostają już tylko 3 kilometry. Jeszcze kilka górek, naście podbiegów, zakrętów i meta. Na kilometr przed metą, oglądam się i widzę, że jeden z zawodników, którego wyprzedziliśmy na trasie, stara się odrobić straty i swawolnie podąża w naszym kierunku. Komunikuję Tomkowi "Walczymy do końca" i sięgam po rezerwy sił i gnam bez opamiętania w kierunku Rynku, w tempie ok. 4:00/km. Szaleństwo, na metę wpadam przeskakując ją, szczęśliwy że udało się przebyć cały dystans bez żadnego urazu. 



Przygody jeszcze nie koniec, gdyż cały czas w biegu jest Agata, oraz Jacek biegnący 110 km. Agata przybiega po jakimś czasie, jako druga kobieta, co uważam jest niewąskim wyczynem na takim dystansie. Jackowi przebiegnięcie zajmuje odrobinę więcej czasu, ale najważniejsze, że się nie poddaje i leci do samego końca. Pamiętam swój pierwszy 147 Ultra, gdzie przez ostatnie 12 km maszerowałem, gdyż pęcherze uniemożliwiały mi jakikolwiek krok biegowy. 


Po piątkowo - sobotnim biegu pozostały świetne wspomnienia, brudne nogi, wspaniały medal, nowe znajomości i kolejne doświadczenie, które za każdym razem przybliża mnie do jeszcze lżejszego biegania. Z tego miejsca chciałbym podziękować wszystkim za wsparcie, zarówno tym którzy byli na miejscu, jak i wszystkim wspierającym mnie na odległość. Dziękuję Madzi, za wyrozumiałość, gdy czasem wyjeżdżam na kilka dni i zostawiam ją ze wszystkim. Dziękuję Agata i Tomek za wspaniałe ( jak zwykle ) przyjęcie. Jacek dzięki za kolejną wspólną podróż i przygodę mam nadzieję, że nie ostatnią. Serdeczne podziękowania dla Ewy za kaszę i Asi, za to że oddała mi swoją porcję. Tomku i Gosiu, bardzo się cieszę, że Was poznałem-Wspaniała z Was para. Dziękuję Organizatorom i wszystkim Wolontariuszom na punktach, odwaliliście kawał dobrej roboty. Wracam na pewno za rok :)

5 komentarzy:

  1. Brawo Przemek! Fakt, po 95km wbiles w takie tempo, ze ja juz nie nadazalem... Dzieki jeszcze raz za wspolne 95km i ze sie zgubilismy tylko raz! Pozdro. Veganowy Pan Banan, Lukasz :) Szkoda, ze moje zareczyny z pompa na mecie sie nie udaly... Trzym sie weganski byku!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Jesteś mistrzem i tak sie cieszę,że dajesz tyle motywacji!!Za kasze nie dziękuj, fajnie, że pomogła!!:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jesteś mistrzem i tak sie cieszę,że dajesz tyle motywacji!!Za kasze nie dziękuj, fajnie, że pomogła!!:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jesteś mistrzem i tak sie cieszę,że dajesz tyle motywacji!!Za kasze nie dziękuj, fajnie, że pomogła!!:)

    OdpowiedzUsuń