W zeszłym roku zarzekałem się, że nie pobiegnę już w Biegu Rzeźnika, bo góry jednak nie są moim żywiołem i nie kręcą mnie tak jak długie proste odcinki. Co więc mnie ciągnie w Bieszczady? Dlaczego po raz kolejny postanowiłem pojechać do Cisnej i tym razem zmierzyć się z 84 kilometrowym dystansem jednego dnia, a następnego z niespełna 30 kilometrowym Rzeźniczkiem? Odpowiedzi na to pytanie jeszcze nie znam, ale jeśli opiszę mój weekend, może Wy będziecie mogli mi pomóc ją znaleźć.
Przygoda zaczęła się od rezygnacji z udziału w Rzeźnickim Festiwalu, który chciałem sobie zastąpić solidnym treningiem, w granicach 100 km. Los jednak chciał inaczej i zapadła decyzja, że kolejny raz pojadę w Bieszczady, tym razem w towarzystwie 5 pań. Wszystko się zgadza, jest sympatycznie, posiadam już pakiet na Bieg Rzeźniczka, ale wypadałoby pobiec również Rzeźnika, którego trasa została zmieniona. Na 3 tygodnie przed wyjazdem, dzwoni do mnie Marek "Kwiatek", że jeden z jego kolegów poszukuje partnera (biegowego), no i tym sposobem Romek stał się moim towarzyszem niespełna 14 godzinnej tułaczki po górach.
Piątek, kilka minut po północy zrywam się z łóżka, do którego położyłem się kilka godzin wcześniej by wypocząć przed startem. Jak zwykle, jestem zły na siebie, że po raz kolejny zdecydowałem się na bieg o tak wczesnej porze. Ciało w komitywie z mózgiem, buntują się i kreują raczej mizerne nastawienie. Wszystko jednak odchodzi, gdy o 2:45 pojawiamy się na starcie i widzimy setki mrugających "czołówek". Bieg rozpoczynamy planowo, wesołą ekipą (Roman, Radek, Paweł i ja) o godz.3:00, gdzie głównym zadaniem w pierwszym etapie, jest przedostać się z Komańczy do Cisnej.
Na rozjaśnienie długo nie musimy czekać, gdyż po godzinie biegu zaczyna świtać. Co prawda nie wita nas wspaniałe słońce, ale widoki otulone mgłą, również potrafią chwycić za oko i porządnie nim szarpnąć. Pierwszy odcinek, wydawał się być tym najłatwiejszym, ale ostatnio zauważyłem u siebie dziwną przypadłość. W każdym z dłuższych biegów, pierwsze 30 kilometrów to dla mnie katorga, walka z myślami, chęć zejścia z trasy. Nie wiem czy to wynik niewyspania, czy może mechanizm obronny organizmu, który buntuje się przed kilkunastogodzinnym bieganiem. Efekt jest taki, że do pierwszego przepaku dobiegam totalnie zniesmaczony. Biorąc pod uwagę, że w zeszłym roku dostałem ostro w kość podbiegając na Małe Jasło, perspektywa dalszego biegu wydaje się być bardzo mocno obłożona cierpieniem.
Na punkcie w Cisnej, wciągam solidną porcję zupy pomidorowej, która ku mojej uciesze była przygotowana na wywarze warzywnym. Wiedziałem, że muszę się konkretnie najeść, bo czekała nas ostra przeprawa, tym bardziej że zaczęło już palić słońce. Wciskamy na siebie suche ciuchy, zrzucamy zbędne już teraz kurtki, zabieramy kijki i ruszamy dalej. Powoli czuję, że wraca moc, zaczynam odczuwać przyjemność wdrapując się pod górkę, a na każdym wypłaszczeniu lub zbiegu, euforia bierze górę i ciągniemy do przodu, nie patrząc na przeszkody. Do kolejnego punktu mamy około 17 kilometrów, gdzie zlokalizowany jest kolejny punkt u podnóża Paportnej.
Na punkt wbiegamy pełni optymizmu i nie zamierzamy na nim zabawić więcej niż potrzeba. Serwujemy szybki posiłek, uzupełniamy płyny i lecimy dalej. W tym miejscu należy się podziękowanie dla organizatorów, gdyż punkt był świetnie wyposażony w wegańskie przysmaki. Nie ukrywam, że trochę przesadziłem z porcją kaszy z sosem pomidorowym, ale nie mogłem się powstrzymać. Po około 60 kilometrach, dostrzegam, że Roman zaczyna opadać z sił, co jest zupełnie zrozumiałe, ponieważ jest to jego pierwszy dystans ultra, dziewiczy bieg po górach. Zaczynamy robić przerwy na doładowywanie się przekąskami, żelami i staramy się lecieć dalej. Pamiętam swój pierwszy bieg ultra w górach i tak samo jak w moich wtedy, tak i w oczach Romka teraz, mogłem zapoznać się z definicją słowa NIC. W takich momentach wzrok jest przepełniony pustką z namiastką bezsilności. Na szczęście udało nam się podnieść z tego kryzysu i po kilku zmoczeniach przez ulewę, w końcu na 70 kilometrze zaliczam soczystą glebę. Kijki wypadają mi z rąk, z plecaka wyjeżdżają bidony, a na dobicie zagadnienia, moja potylica zostaje wyszlifowana przez izotonik, który również postanowił opuścić plecak w tej radosnej chwili. Podejrzewam, że w pędzie, którzy odczuwałem w tym momencie nie pomyślałbym o zrobieniu, żadnej foty, a tak przytrafiła się okazja by strzelić pamiątkowe zdjęcie.
Na około 8 kilometrów przed metą udaje się dogonić Krzyśka Mańkowskiego, który w ramach niesienia pomocy, osobom dotkniętym autyzmem postanowił przebiec wszystkie biegi Festiwalu Rzeźnickiego. Ze szczegółami akcji można się zapoznać na stronie http://www.siepomaga.pl/r/grandslam
Choć mamy sporo energii, już się nie spieszymy i wspólnie pokonujemy ostatnie kilometry, przekraczając metę, w sposób nieszablonowy.
Dzięki Kelli i Andrzejowi, udało mi się dostać do Cisnej w miarę szybko, ponieważ meta była zakorkowana jak ulice w Szanghaju. Zapewniliście mi niezły, pozytywny strzał przed dotarciem do domu.
Kolejny dzień, kolejny bieg, rozluźnienie mięśni, które po 84 kilometrach przypominały betonowe kloce. Ten bieg, postanawiam pokonać z Madzią, która pełna obaw, postanowiła wystartować w Biegu Rzeźniczka, oraz z Krzysztofem, który kończąc festiwalowego szlema, postawił na dobrą zabawę.
Nie ukrywam, że stresowałem się chyba bardziej niż przed Biegiem Rzeźnika, gdyż wiedziałem, że mam pod opieką Madzię, której starałem się nie spuszczać z oka w trakcie biegu. Na szczęście obawy okazały się bezpodstawne, gdyż moja druga połówka, pokonywała wszystkie wzniesienia jak rasowy ultras, w towarzystwie Dani, która do nas dołączyła.
Jak zwykle to bywa, w duecie z Mańkiem, bieg nigdy nie jest nudny. Z białostockim akcentem, zapewnialiśmy ludziom odpowiednią fonię, co jakiś czas zadając im przeróżne głupkowate pytania, które wprawiały w zdumienie, lub wywoływały bezsilny atak śmiechu.
Ostatnie kilometry Rzeźniczka były już tylko jednym wielkim śmiechem, niesionym przez nogi zmierzające do mety. W tym przypadku, nie obyło się również bez udziwnień biegowych podczas przekraczania mety, która wywołuje dziwne reakcje biegowe.
Długi weekend majowy mogliśmy spędzić wylegując się na plaży, popijając kolejne napoje wyskokowe, smażąc się na słońcu. Zdecydowaliśmy się jednak na aktywne spędzenie czasu z przyjaciółmi i innymi zakrętami biegowymi. Gratulacje dla Magdy, która się nie poddała stresowi i zdeptała go na trasie. Jestem z Ciebie dumny !
Dziękuje dziewczyny - współtowarzyszki podróży, za wspaniały, pełen śmiechu weekend. Serdecznie Wam gratuluję Rzeźniczka ! Dziękuję Romanowi, który udowodnił, że jeśli się chce, to można. Fajnie, że nawet gdy milczeliśmy, potrafiliśmy się zgrać i skomunikować. Dzięki Krzysiek, za kupę śmiechu i jeszcze raz składam gratulację w obliczu Twoich dokonań (Jesteś PrzeKozakiem). Dzięki Dani, za towarzystwo na trasie, fajnie że mogliśmy z Tobą spędzić trochę czasu. Wszystkim, którzy spoglądali na nas jak na UFO, życzę więcej dystansu, a tym którzy zdobyli się na uśmiech i dobre słowo, przybijam wirtualną piątkę. Jeśli zastanawiacie się, czy warto rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady na bieg...zawsze WARTO ! ;)
Brawo Brawo !!!:)i jeszcze raz Brawo!
OdpowiedzUsuńBo szczerość, pokora i zabawa - dlatego Bieszczady! :) Gratuluję!
OdpowiedzUsuńJeszcze raz gratulujemy!
OdpowiedzUsuńHaha... Jak ja żałuję, że nie byłam tam z Wami. Już sobie wyobrażam te salwy śmiechu... w ogóle nie sposób przy Was myśleć o zmęczeniu. Brawo!!!
OdpowiedzUsuń