Czy bieganie przez 12 godzin w kółko, po pętli mierzącej 1309,5 m jest normalne ? Dla niektórych to jakiś kosmos, coś niewyobrażalnego, lecz są osoby dla których to chleb powszedni. Zawodnik kręci się jak chomik w karuzeli, obserwując przez pół doby cały czas ten sam krajobraz. Niekiedy głowa, zostaje w punkcie odżywczym, a ciało już jest na punkcie pomiarowym. Totalne szaleństwo, masakra dla głowy, która potrafi płatać figle jak żadna inna część ciała. Nie znam lepszego sposobu, by sprawdzić próg jej możliwości i przetestować tego małego człowieczka, który podpowiada by się zatrzymać. Nie obyło się bez bólu, nie omijały mnie też przygody, dlatego postaram się wrzucić tutaj kilka najistotniejszych faktów.
23 kwietnia 2016 roku, już po raz czwarty staję na linii startu, wraz z grupą kilkudziesięciu szaleńców, którzy mają jeden cel - biegać przez 12 godzin. Są osoby, które mają ambitne cele, robienie życiówek, ale są też tacy, którzy chcą po prostu świetnie się bawić i po tych kilkunastu godzinach pójść do szatni z uśmiechem na twarzy. Wszyscy punktualnie o godzinie siódmej rano, chwytają byka za rogi i zaczynają swoją przygodę. Niby nic wielkiego, rzec by można nuda, ale każdy z zawodników właśnie zaczyna odtwarzać w głowie swój własny film. Pierwsze kilometry jak zwykle uciekają bardzo szybko i ubarwione są rozmowami z osobami, których nie widziało się co najmniej rok. W moim przypadku, wszystko idzie nadzwyczaj dobrze. Staram się kontrolować czas, a on nieubłaganie pokazuje cały czas tempo poniżej 5 min/ km. Staram się zwolnić, ale gdy zaczynam myśleć o tempie, ciało zaczyna dawać sygnały, że coś jest nie tak. Przestaje odczuwać znajomy komfort i by go przywrócić, ponownie przyspieszam.
fot. www.festiwalbviegowy.pl
Co jakiś czas zerkam na zegarek, kilometry, uciekają jak szalone i w rezultacie maraton robię w 3:35. Myślę sobie, czas zwolnić, przede mną jeszcze ponad 8 godzin biegania, mogę nie wytrzymać tego tempa. Jednakże każdy zabieg, mający na celu zwolnienie, kończy się tak samo. Organizm nie pozwala rozsądkowi rządzić nogami. Wszystko wskazuje na to, że głowa i kończyny dolne, postanowiły żyć w dwóch oddzielnych światach i trzeba się z tym pogodzić. Tempo nie spada, a kolejne godziny upływają. Jak co roku, pogoda ugościła nas bardzo łaskawie, około południa, słońce momentami zaczyna solidnie przygrzewać. Standardem już więc jest, że pozbywam się górnej części garderoby i zapewniam sobie naturalne chłodzenie w postaci pędy powietrza. Chciałbym zrelacjonować ten bieg godzinę po godzinie, ale ciężko jest spamiętać wszystko, gdy się odcinasz i myślisz o niczym, albo odrzucasz rozważania i przemierzasz kilometry jak w amoku.
fot. Jarosław Sielski
Mija dziesiąta godzina biegu ( mam już nabiegane ponad 100 km ), głowa ma się bardzo dobrze, nogi też nie zgłaszają sprzeciwów, ale żołądek zaczyna dawać sygnały, że coś idzie nie tak. Przychodzi taki moment, że i mnie dopada jelitówka biegowa i w rezultacie ląduję w pobliskich krzakach by zrobić przegląd treści żołądkowej. Czuję, że nie jest dobrze, każda kolejna próba zjedzenia czegokolwiek, kończy się odruchem wymiotnym, a na myśl o czymś słodkim w głowie szaleje kolorowy ptak z rozłożystym ogonem. Wszystko zaczyna mnie drażnić, a na domiar złego czuję, że w okolicy prawej kostki zaczyna pojawiać się ból. Po odchyleniu chipa okazało się, że ów przyrząd pomiarowy, jak papier ścierny oprawiał moją skórę, radośnie na niej podskakując.
No nic ! - myślę sobie i zasuwam dalej. Nie był to najlepszy czas by martwić się nogą, gdy żołądek podjął strajki. Zacząłem szukać przekąsek, które nie będą słodkie i tak w tym momencie wpadł mi w ręce pomidor, który po wcześniejszym zanurzeniu w soli, smakował wybornie. Nie zastanawiałem się co będzie jeśli ten czerwony przyjaciel się nie przyjmie. Wiedziałem jedno: Trzeba jeść, cokolwiek, by przetrwać 2 godziny, które pozostały do ukończenia biegu. Nie ukrywam, że lekkość i świeżość zagubiły się gdzieś na trasie, ale na 30 minut przed końcem uzyskałem już lepszy wynik niż przed rokiem. Pomyślałem więc, po co siadać, po co odpuszczać, postanowiłem walczyć do końca.
Na ostatnim okrążeniu, chwytam bluzę i zasuwam w tempie zawrotnym na punkt pomiarowy, by zdążyć przez niego przebiec. To, że znalazłem się tuż za nim dało mi gwarancję krótkiego oczekiwania na domiar, po ogłoszeniu końca czasu. W ten oto sposób, stałem się szczęśliwym posiadaczem mojego nowego rekordu, który wynosi 120 km i 548 m.
To jeszcze nie koniec opowieści, gdyż warta uwagi jest tutaj postawa i kondycja dwójki startujących w Rudzie zawodników. Pierwszym jest Tomek Kuliński, który po rewolucjach żołądkowych zajął 3 m-ce w klasyfikacji open. Przechodząc obok mnie Gosi, postanowił oddać swoje trofea, mojej niepełnosprawnej siostrzenicy, która nie ukrywam była zaskoczona, gdy zawieszono jej medale na szyi. Piękny gest Tomku ! Dziękuję.
Drugim zawodnikiem, a raczej zawodniczką jest Ola Niwińska, która wygrywając zawody, ustanowiła nowy Rekord Polski kobiet, pokonując w trakcie zawodów 139 km 512 m. Jak dla mnie Olu, jesteś niesamowitą osobowością. Twoje skupienie w trakcie biegu, opanowanie i siła jaką dysponujesz, może być motorem motywacyjnym dla wielu facetów. Czapki z głów i przeogromny szacunek za to czego dokonałaś.
12 godzinną przygodę w Rudzie Śląskiej zostawiam za sobą, gdyż za niespełna dwa tygodnie przyjdzie mi się zmierzyć z przygodą o długości 100 mil, o której też pewnie w skrócie opowiem, na krótko przed imprezą. Jeśli dotrwaliście do końca, życzę udanego dnia :)
OMG trzeba być rzeczywiście wariat em, żeby się podejmować takich wyzwań ;). GRATULACJE!!! ❤
OdpowiedzUsuńOMG trzeba być rzeczywiście wariat em, żeby się podejmować takich wyzwań ;). GRATULACJE!!! ❤
OdpowiedzUsuńTylko kochając bieganie tak bardzo jak Ty można dobrowolnie poddawać się takim "torturom" dla jednych,najwspanialszym chwilom w życiu dla drugich :-)jesteś maszyna, a nie człowiek. O Oli nawet nie wspomnę... Brawa i gratuluję!
OdpowiedzUsuńGratulacje!!! Ogromnie podziwiam zapal, energie i sily! :)
OdpowiedzUsuń