Minął ponad tydzień, a mnie nadal ciężko jest się zebrać do pisania relacji z Biegu Rzeźnika. Ciężko jest pisać o takich emocjach, gdy ciało powróciło do domu, a serce i dusza zostały gdzieś w okolicy Połoniny Caryńskiej. Żeby jakoś łatwiej szło pisanie, klepanie w klawiaturę postanowiłem sobie uprzyjemnić utworami Wiewiórki na drzewie, niesamowicie klimatyczna płyta. Koniec jednak rozczulania, trzeba spróbować przekuć wspomnienia i emocje na słowa i pozwolić relacji ujrzeć światło dzienne. Temat Biegu Rzeźnika pojawił się już w roku 2014, gdzie wraz z Frankiem postanowiliśmy naszych sił spróbować w bieszczadzkim ultramaratonie. Niestety nie mieliśmy szczęścia w losowaniu i nie wystartowaliśmy w biegu który jest marzeniem większości górskich biegaczy, więc nasz plan został przeniesiony na 2015 rok. Gdy patrzę na temat przez pryzmat doświadczenia biegowego i czasu, który upłynął, cieszę się że start przesunął się o rok. Zawsze to dodatkowe 12 miesięcy na zebranie myśli, większego doświadczenia, no i wybieganiu większej ilości kilometrów po górach, których mało było w trakcie moich treningów. W tym roku, nie obyło się też bez znaków zapytania, przed naszym startem ale w rezultacie udało nam się dostać na listę startową. Jedyne czego potrzebowaliśmy teraz to porządnego treningu, oraz mocnej głowy która pozwoli nam pokonać ten morderczy dystans. Wiedziałem, że nie będzie lekko, gdyż przedsmak górskiego biegania miałem w zeszłym roku w Karkonoszach i obiecałem sobie, że nie prędko powrócę do takiego biegania. Natura masochistyczna jednak wzięła górę i 03 czerwca jechaliśmy już wesołą ekipą w stronę Cisnej. Myślę, że niespełna 12 godzinna podróż nie jest na tyle ciekawa by jej poświęcać czas. Wspomnieć jedynie mogę, że lekko nie było z racji wysokiej temperatury panującej na zewnątrz pojazdu, a brak klimatyzacji ostro nam się dał we znaki. W czwartek nasza wesoła ( 12 osobowa ) gromada wybrała się do Biura Zawodów celem pobrania pakietów i spotkania się z osobami, które przychodzi nam tylko spotykać przy okazji biegów na drugim końcu Polski.
Lokalizacja w której się zatrzymaliśmy pozwolił nam sprawnie przemieszczać się pomiędzy kwaterą, Orlikiem na którym było zorganizowane miasteczko biegowe, oraz lokalem w którym się stosowaliśmy. Wszystko to miało bardzo duże znaczenie, w związku z tym że musieliśmy wstać 30 minut po północy by zdążyć na transport, który wywoził nas na start do Komańczy.
Lokalizacja w której się zatrzymaliśmy pozwolił nam sprawnie przemieszczać się pomiędzy kwaterą, Orlikiem na którym było zorganizowane miasteczko biegowe, oraz lokalem w którym się stosowaliśmy. Wszystko to miało bardzo duże znaczenie, w związku z tym że musieliśmy wstać 30 minut po północy by zdążyć na transport, który wywoził nas na start do Komańczy.
Gdy dotarliśmy na miejsce, potrzebowaliśmy jeszcze chwilę czasu, by nasze głowy zsynchronizowały się z ciałem. Głowa wyrywała się już do przodu, a ciało nadal pozostawało w amoku sennym. Strzał ze strzelby rozwiał wszelkie wątpliwości i punktualnie o godzinie 3:00 należało wyruszyć w (dla mnie) nieznane tereny, które odbiorą hektolitry potu i kilka kilogramów. Pierwszy kilometry pokonywaliśmy w ciemności, w związku z czym niewiele było można dostrzec poza tym, że poruszaliśmy się jak jednoczęściowa masa , oświetlana przez latarki czołówki. Około godziny 4:00 zaczęło świtać i zaczęliśmy coraz więcej dostrzegać, a tłum zaczął się rozciągać. Pojawiły się pierwsze strumyki, pierwsze zaliczanie "gleby" których skutecznie unikaliśmy z Maciejem podczas karkołomnych zbiegów. Chciałoby się z taką sielanką biec do samej mety, ale mój partner biegowy na kilometr przed Cisną, miał bliskie spotkanie z kamieniem i zmasakrował delikatnie kolano.
W punkcie przepakowym okazało się, że Maciej nie jest jedynym który doznał urazu na pierwszym, najłatwiejszym etapie całego biegu. Chwile po nas, dotarła do Cisnej ekipa dwóch Marcinów, którzy zameldowali, że Zyga ( jeden z Marcinów ) skręcił kostkę. Temat ewentualnego przerwania biegu, nawet się nie pojawił i po opatrzeniu kolana przez służby medyczne kontynuowaliśmy nasz bieg. Do tej pory było kilka górek pod które musieliśmy się wspiąć, ale to co czekało na nas po wybiegnięciu z punktu, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Maciej zrezygnował z biegu z kijkami, lecz ja sobie nie wyobrażałem by podejść na Jasło bez nich. Uważam, że wiele sił zaoszczędziłem wspinając się z nimi, tworząc sobie tym samym dodatkową parę kończyn.
Dotarliśmy na szczyt i z perspektywy czasu , mogę powiedzieć że nie Połonina Caryńska mną solidnie pozamiatała, lecz wdrapywanie się na Jasło pobiło wszelkie rekordy masochizmu. Najgorszym momentem jaki zakodowałem z odcinka Cisna - Smerek, była końcówka tego dystansu, gdy już mi zabrakło wody ( straszny był upał ) i na pytanie ile pozostało jeszcze kilometrów, w odpowiedzi dostałem : około 11 km. Nogi się pode mną ugieły, w perspektywie miałem prawei 2 godziny marszu/biegu bez wody. Na szczęście dla mnie, udzielający tej odpowiedni baaardzo się pomylił gdyż po bardzo długim i stromym biegu , moim oczom ukazał się punkt z solidnie schłodzoną wodą. Tam oczywiście uzupełniliśmy prawie puste bukłaki i zamierzaliśmy pognać dalej. Niestety chęci nie współgrały z nogami, które już było zmęczone po pokonaniu 50 kilometrów i pełnymi brzuchami, które zostały wręcz zalane płynem. Podjęliśmy się jednak tego wyzwania, trzeba było zacisnąć zęby i zmierzać do przodu. Przed Smerekiem , czekał na nas Gniewko z którym spotkaliśmy się poprzedniego dnia, a kawałek dalej przewinęła się Bernadetta. Nikt mi nie wciśnie kitu, że to nie ma znaczenia. Znajoma twarz przy skrajnym zmęczeniu, potrafi dostarczyć więcej energii niż jakiś burn czy red bull. Dzięki Wam Kochani za kibicowanie :)
Na przepaku w Smereku nie zbawiliśmy zbyt długo, każda minuta spędzona na otwartym terenie sprawiały, że czuliśmy się jak podpiekane frytki. Po wybiegnięciu lub raczej wyjściu z punktu, na chwile udało nam się schować do lasu, gdzie na dobrą sprawę mogliśmy się na długo pożegnać z cieniem, a potem witał nas już tylko podbiegi i zbiegi na otwartym terenie.
Do końca biegu zostało około 20 kilometrów. Na dobrą sprawę powinienem opadać z sił i zwalniać, ale nieraz już moje ciało płatało mi figla i rozkręcało się dopiero po kilku godzinach. Jakbym dostał wiatru w żagle, zacząłem przyspieszać, co jakiś czas oddalając się od Macieja, któremu coraz bardziej zaczęło doskwierać ból kolana, rozbitego na 30 kilometrze. Pamiętając, że ten bieg musimy ukończyć w parze, co jakiś czas zwalniałem lub zatrzymywałem się by poczekać za nim. W towarzystwie palącego słońca, dotarliśmy do punktu umieszczonego na 8 kilometrów przed metą, który ulokowany był pod Królową sadyzmu - Połoniną Caryńską
Organizatorzy pomyśleli, o tym że na tym etapie baterie mogą być już mocno rozładowane i przygotowali dla nas zimny napój energetyczny BURN. Nie ukrywam, że bardzo chętnie przytuliłem dwa kubki tego specyfiku i po napełnieniu bukłaka ruszyliśmy w dalszą drogę. Wiedzieliśmy już czego mamy się spodziewać, pisali o tym wieszczowie i śpiewali bardowie. Na samą myśl o Caryńskiej bolały mnie włosy, których nie posiadam a paznokcie, których też jest niewiele zaczynały same występować z szeregu. Podchodząc pod tę górę, nie ukrywam że parę razy przytrafiło mi się siarczyście przekląć, ale chyba bardziej przeklinałem upał niż podejście, które okazało się nie być najgorszym w całym biegu. Po wejściu na szczyt, czekał nas jeszcze krótki zbieg, który prowadził nas do Ustrzyk Górnych, w trakcie którego uruchomione zostały kolejne zapasy energii. Nie ukrywam : była MOC !. Stało się ! Ukończyliśmy XII Bieg Rzeźnika z czasem 12 godzin i 38 minut. Plan zrealizowany w 100 % z otoczką zapasu czasowego.
Jadąc w Bieszczady zaklinałem i biłem się w pierś, że jadę do Cisnej z ciekawości i na pewno nie będę chciał ponownie wystartować w tym biegu. Przepadłem niestety lub stety, sam już nie wiem jak do tego podejść. Tka jak zawsze zaklinałem się, że nie lubię biegania po górach, tak tydzień po Rzeźniku znalazłem się w Karkonoszach i wbiegałem na Śnieżkę. Czyżby nastąpił jakiś przełom? Może dojrzałem do biegania górskiego? Nie zastanawiam się nad tym i nadal będę robił swoje. Teraz zostało mi już tylko bieganie po płaskim : Ultra ze Szczecina do Kołobrzegu oraz Moko - Hel.
Serdecznie dziękuję Wszystkim, którzy trzymali za nas kciuki, jak widać pomogło. Ukłony w stronę organizatorów, pokazali dlaczego imprezy masowe nie dorastają do pięt takim "kameralnym" i rodzinnym zjazdom. Wielka piona i podziękowania dla ekipy, z którą przyjechaliśmy do Cisnej, było przekozacko. Podziękowania dla Macieja, dzięki któremu zgłosiłem się do tego startu ! Dziękuję Madzi i Poli, które czekały za mną na mecie. Biegnie się zdecydowanie lżej gdy wiesz, że za 10, 20, 100 kilometrów powitają Cię bliskie osoby. Życzyłbym sobie powtórki tego biegu w przyszłym roku z pewną dokładką o której wspomnę podczas wysypywania planów startowych na 2016 rok :) Pozdrawiam. Przemek :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz