niedziela, 17 maja 2015

JASNY GWINT

Ultra Cross GWINT 110 km był kolejnym elementem organizowanej przeze mnie  układanki, jaką jest akcja TORT URODZINOWY DLA GOSI. Kto jeszcze się nie zapoznał z akcją, serdecznie zapraszam  na stronę wydarzenia, którą można znaleźć wpisując adres www.tortdlagosi.latwy.pl. Co prawda ten start mam już za sobą, ale w mojej głowie cały czas lawirują obrazki z zeszłotygodniowej przeprawy leśnej...ale może od początku..
Nie jestem entuzjastą biegania po nierównym terenie, bardziej skłaniam się ku twardym, płaskim najlepiej asfaltowym trasom. Wiedziałem od początku z czym się wiąże start w tym biegu i pomimo wszelkich niedogodności postanowiłem w nim wystartować. Zapoznając się z trasą biegu, trafiłem na stronę organizatora, gdzie można przeczytać :
 "Trasa biegu prowadzi drogami nieutwardzonymi, w przeważającej mierze duktami i ścieżkami leśnymi. Odcinki asfaltowe ograniczone są do niezbędnego minimum." 
Po przeczytaniu tej krótkiej informacji na moim ciele pojawiły się dziwne dreszcze, wiedziałem, nie będzie lekko. Z racji tego, że powiedziało się A, należało też powiedzieć B i 9 maja 2015 roku  o godz. 3:00 stanąłem na linii startu w Wolsztynie. 


Plan obejmował wspólny bieg z Agatą oraz Krzyśkiem, który planował zejść na 55 km, dlatego, że ten start traktował jako wspólny trening przed Rzeźnikiem. Jak zwykle przy startach o wczesnych godzinach porannych, pojawia się problem. Organizm przyzwyczajony do funkcjonowania w innych godzinach, trzyma się swoich reguł i nie pozwala przeprowadzić wszystkiego jak należy. Mało tego, że człowiek niewyspany to na dokładkę, musi nerwowo ustalać w myślach plan, jak to po kilku krokach od startu będzie musiał skręcić w las. Nie pomyliłem się wcale, po kilku kilometrach nastąpiła pierwsza przerwa techniczna, która skutecznie rozładowała narastające "napięcie". Pierwsze godziny biegu pokonywaliśmy w ciemnościach, więc raczej nie było mowy o podziwianiu malowniczych krajobrazów. Humory dopisywały, dyskusja trwała, co sprawiało, że trasa uciekała nam jak piasek przez palce. 


Po niespełna dwóch godzinach mrok zamienił się w słoneczny świt, który odsłonił przed nami przeurocze ostępy leśne. Zwiedzanie, podziwianie, wszystko by to miało sens gdybym spacerował po lesie, w chwili gdy zasuwasz musisz zerkać pod nogi, by za chwilę nie szukać "jedynek" w piasku. 


Skoro mnie potrzeba fizjologiczna przepędziła w las, dlaczego by to nie miało spotkać kogoś innego. Przyszła kolej na Krzysztofa, który od nas odłączył się na dłuższą chwilę, ale dogonił nas przed kluczowym momentem. Organizatorzy postanowili, że piasek, owady i liczne podbiegi to będzie za mało i zaplanowiali nam przeprawę wodną, która dla niektórych zakończyła się wodowaniem.


Zbliżaliśmy się do 55 kilometra, półmetek, a tu nam pogoda zaczęła płatać figle, coraz częściej zza chmur zaczęło wyglądać słońce, które nie nastraja pozytywnie w perspektywie kolejnych 55 kilometrów. W Nowym Tomyślu postanowiliśmy nie tracić czasu na przepaku, więc tylko uzupełniliśmy płyny, wzięliśmy w dłoń coś do jedzenia ( głównie pomarańcze) i udaliśmy się w dalszą trasę. Uznaliśmy, że chcemy uniknąć ciężkiego wstawania i ruszania po tym jakbyśmy się rozsiedli. Kolejne kilometry przyszło nam zaliczać w duecie, gdyż Krzyś pozostał w połowie trasy i tym samym zakończył bieg. 

70 kilometr, na naszych twarzach cały czas gości uśmiech, wlatujemy na punkt w Kompleksie Pałacowym WĄSOWO i tak jak to miało miejsce na poprzednich checkpointach: tankowanie i jak to mawia Agata : DZIDA !!! Żeby nie było, że nasze leśne klepanie kilometrów było pozbawione emocji. Już kilka minut po przekroczeniu 70 kilometra, zgubiliśmy trasę, która oznaczona była taśmami zawieszonymi na drzewach. Nie ukrywam, że fakt ten wprowadził lekko nerwową atmosferę, gdyż nie wiedzieliśmy jaki odcinek zrobiliśmy już w gratisie. Okazało się, że nasze gadulstwo przepędziło nas jakieś 500 m od trasy, co łącznie dołożyło nam około kilometra do całości. Takich zagubień oczywiście było więcej, ale jak się później okazało nie tylko nam zmęczenie przymykało oczy, ukrywając tym samym oznaczenia. 


Sielanka i heheszki coraz bardziej przeradzały się w walkę ze słabościami, słońcem oraz nierówną nawierzchnią i robactwem. Nie było lekko i coraz częściej wprowadzaliśmy elementy marszu do naszego przemierzania trasy. Jeden ze współzawodników sprzedał nam świetny sposób na szybsze od marszu, przesuwanie się do przodu.  Na 10 kilometrów przed końcem, nasz bieg był regularnym marszobiegiem podzielonym na 300m biegu/200 m marszu - IDEALNIE !

Na 4 km przed metą, postanowiliśmy przyspieszyć, a to za sprawą postaci która wydawała nam się być rywalką Agaty chcącą jej odebrać miejsce na podium. Jak opętani lecieliśmy do przodu, nie zważając na to, że mamy już w nogach ponad 100 kilometrów. Głupio byłoby tak oddać bez walki wypracowaną pozycję. Jak się później okazało był to któryś z zawodników startujących na dystansie 55 km, jednak nikt nam nie odbierze pięknego finiszu. 


Metę przekroczyliśmy po 13 godzinach i 59 minutach. Biorąc pod uwagę profil trasy i czyhające na nas atrakcje w postaci górek, piasków, błota i korzeni jest to świetny wynik. Organizatorzy dołożyli wszelkich starań do tego by zawodnikom niczego nie brakowało na trasie. Ze swojej strony dziękuję za przepyszne pomarańcze oraz coca - colę, która ratowała nam życie na niektórych punktach gdy cukier drastycznie spadał. 


Dziś jeszcze nie potrafię odpowiedzieć, czy wystartuję tam za rok, ale jeśli ktoś mnie spyta czy to bieg godny polecenia, odpowiem: Jeśli chcesz sobie spuścić solidny łomot , to jest właściwy wybór. Dziękuję Wszystkim którzy kibicowali nam na trasie, w domach,  oraz organizatorom za możliwość spuszczenia sobie tak pięknego wpierdolu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz