poniedziałek, 14 marca 2016

KWIDZYN - GRUDZIĄDZ vol.3

Zapewne większość z Was niedzielę traktuje jako dzień kiedy nic nie trzeba, nie zrywacie się z łóżek, nadrabiacie ubytki w wypoczynku. Jest jednak taka grupa ludzi, pomyślicie zapewne, nie do końca normalnych, która zrywa się około godziny czwartej lub piątej nad ranem, zakłada obuwie biegowe i wychodzi obcować z naturą, betonem i innymi okolicznościami przyrody. Nieistotne jest, że w tygodniu nie dosypiasz i we wtorek klniesz jak szewc z lekko przymkniętym okiem, obiecując sobie, że w weekend się wyśpisz. To jest silniejsze i nieporównywalnie lepsze niż zaleganie w łóżku. 





Godzina 6:00 rano, siedzimy z Marcinem, w pociągu zmierzającym do Kwidzyna. Niby chce się spać, ale gęby się szczerzą jakbyśmy za chwile mieli dostać najsmaczniejszy deser świata. Przed godziną 7:00 docieramy do celu i tradycyjnie po pamiątkowej fotce na dworcu PKP, ruszamy w teren. 


Początkowo trasa wiedzie przez ulice miasta i nie ma znamion wyścigu, dlatego biegniemy, rozmawiamy i wyłapujemy kąski, które serwują nam lokalni przedsiębiorcy. Na pierwszy rzut idzie lokal gastronomiczny, którego nazwa sprawia, że zatrzymujemy się w miejscu. Nazwa bardzo chwytliwa, gdyby to były godziny otwarcia, na pewno nie omieszkałbym zajrzeć do środka. Feministyczna część czytających tego bloga Pań, niech się nie czuje urażona, doceniając speca od reklamy, który wydaje mi się wykonał całkiem niezłą robotę ;) 


Bardzo szybko opuszczamy jeszcze śpiące miasto i po kilku kilometrach skręcamy w las, gdzie jak zwykle Matka Natura serwuje nam rewelacyjne widoki, obok których nie sposób przebiec obojętnie. Decydując się na taką wycieczkę, nastawiamy się głównie na dobrą zabawę, podziwianie widoków i kupę śmiechu, którego nie może zabraknąć w trakcie biegania. 



Kilometry uciekają jak zwykle w znajomym szybkim tempie, a ja pod nosem przeklinam gościa, który ustalał trasę. Profil trasy okazał się być bardzo mocno pofałdowany i niejednokrotnie przychodziło nam się zmagać z górkami, które za sobą skrywały kolejne górki. Na domiar złego, ścieżki które miały być leśne okazały się być asfaltem, który ciągnął się w górę przez około 2 kilometry. 



W okolicy 30 kilometra docieramy do cmentarza, który nie wiadomo, skąd, jak i dlaczego znalazł się w środku lasu. Być może X lat  temu, znajdowały się tam jakieś zabudowania, chaty, ale dziś pozostały tam tylko mogiły, jak podejrzewam mennonickiego cmentarza.  


W tym miejscu zaczyna się moja gehenna i cierpienie, które spowodowane było kiepskim przygotowaniem do biegu. Taki ze mnie mądrala i spec, ale sam nie potrafiłem odpowiednio przygotować organizmu do 50 kilometrowego biegu. Dzień wcześniej nie zjadłem, żadnego konkretnego posiłku, który dostarczyłby mi odpowiednią ilość węglowodanów, a i prowiant który miałem przy sobie, okazał się być niewystarczający. Jeśli zaczynasz biec na pustym baku, uwierzcie mi 2 batony, 1 żel i 0,3l butelczyna nie wystarczy by na bieżąco uzupełnić paliwo. Z każdym kilometrem czułem, że moje siły opadają, coraz częściej na gęsto rozłożonych podbiegach przechodziłem do marszu. W myślach przeklinałem siebie i moje zgubne w skutkach rutyniarstwo. Starałem się pocieszać, że niebawem, będą jakieś zabudowania i na pewno trafi się jakiś sklep by uzupełnić prowiant i napoje, ten okazał się być na 8 kilometrów przed Grudziądzem. Sklep wiejski, bardzo solidnie wyposażony we wszystkie potrzebne produkty : piwo, wino, naprzemiennie z pojedynczymi artykułami spożywczymi. Udało się jednak wyrwać kilka źródeł łatwo przyswajalnych cukrów, które podniosły mnie z biegowej podłogi, na którą sam się rzuciłem. 


Gdy około godziny 12:00 wbiegamy do Grudziądza, zza chmur wychodzi słońce, które sprawia, że dostajemy kolejnego energetycznego kopia i postanawiamy jeszcze zaliczyć kilka schodów, wdrapując się na wieżę Klimek. Pewnie sobie pomyślicie - Zboczeńcy ? Może będziecie mieć rację, ale z drugiej strony, czy jest coś lepszego w euforycznym stanie, niż podziwianie widoków miasta w którym mieszkasz ???






Nasz wycieczka dobiega końca, pomimo delikatnego zmielenia spowodowanego ubytkami w paliwie, ogarnia mnie szczęście. Za każdym razem gdy udaje mi się szczęśliwie, bez kontuzji, dobiec do domu, cieszę się z udanej wyprawy.



W bieganiu nie liczą się wyniki, ani pozyskane dobra materialne. Dla mnie najlepszą nagrodą są wspomnienia, widoki oraz lekcje, które wyciągam z każdego biegania. Na dobrą sprawę, jeśli miałbym ten dystans w 8 godzin, byłoby jeszcze lepiej, być może dostrzegłbym odrobinę więcej. Decydując się na bieganie w nieznanym terenie, staje się reżyserem swojego własnego filmu, który rejestruję za pomocą oka. Gorąco polecam !!! 



2 komentarze:

  1. Normalnie telepatia jakas ��niesamowite!!! Ta sama niedziela,te same kaemy i tak samo u mnie nowe tereny!I górki tez byly ��

    OdpowiedzUsuń
  2. Normalnie telepatia jakas ��niesamowite!!! Ta sama niedziela,te same kaemy i tak samo u mnie nowe tereny!I górki tez byly ��

    OdpowiedzUsuń